Zapraszam do mojego zaczarowanego ogrodu. Pokochałam to miejsce od pierwszego wejrzenia. Jak pisałam we wpisie MAGICZNE STARE OGRODY, w trakcie poszukiwań domu, ogród był jedną z ważniejszych kwestii podczas dokonywania wyboru (zresztą ten wpis powstał zaraz po tym, jak znalazłam już nasz dom, tylko cały czas nie był on jeszcze formalnie nasz). Od jakiegoś czasu marzyłam, aby mieć kawałek ziemi. Taki stan chyba przychodzi z wiekiem. Chciałam, żeby ogród pasował do naszego starego domu, miał w sobie to coś. Pewnie zdążyliście się już zorientować, że z natury jestem trochę romantyczką i marzył mi się taki zaczarowany zakątek jak w powieściach Jane Austen. Oczywiście oczami wyobraźni widziałam już te wszystkie pięknie wypielęgnowane rabaty, romantyczne zakątki i bujną roślinność, która cieszy oko podczas relaksu w ogrodzie. Oczywiście w moich wyobrażeniach nie istniały takie rzeczy jak komary gryzące w cztery litery, kiedy w pocie czoła z ogromnym zapałem wyrywam kolejne chwasty, które jakże bujnie porosły coś, co kiedyś nazywało się rabatą! Mimo porzuconych złudzeń o magicznym ogrodzie, który sam się pielęgnuje, muszę przyznać, że nie zawiodłam się na naszym starym ogrodzie. Lubię go, a nawet bardziej niż lubię. Strasznie się cieszę, że w tym roku mogę go dokładnie obserwować, poznawać, uczyć się go i odkrywać w nim coraz to nowe roślinki. Zapraszam na moją majówkę w starym ogrodzie, czyli “krótką” relację zdjęciową z pierwszych prób ogarnięcia nieposkromionego, bujnego zielska 🙂
W zasadzie to nasz pierwszy pełen rok razem, gdy mogę obserwować cały jego cykl rozwojowy. Od momentu, kiedy wygląda bardzo mizernie zaraz po zimie, aż do pełnego rozkwitu wiosną i latem. Obserwując go, niektóre rzeczy przestają być dla mnie zagadką. Mimo że dom kupiliśmy w zeszłym roku, to klucze i możliwość użytkowania terenu otrzymaliśmy dopiero w lipcu. Ogród był wtedy w pełnym rozkwicie. Był dla mnie zupełną tajemnicą. Nie ruszaliśmy go w zasadzie, bojąc się, że nie rozpoznamy chwasta od kwiatu, który na przykład już przekwitł. Przez to nasz ogród w lipcu prezentował się tak:
Jak widzicie, zupełnie zarósł! Żal mi go było. To wtedy też ostatecznie przegraliśmy walkę z mchem. Zjadł nam ogród. Obiecałam sobie, że w przyszłego roku będę powoli „bawić” się moim ogrodem. Wtedy też kupiłam całą stertę literatury fachowej, chcą go poznawać, uczyć się go.
W lipcu ogród był już w pełni rozwinięty, a niektóre rzeczy już przekwitły. W tym roku bacznie go obserwuję. I już wiem, gdzie po zimie pojawią się pierwsze krokusy, hiacynty, w którym miejscu pojawią się tulipany, a gdzie kwitną konwalie.
Majówka w starym ogrodzie
Tak jak pisałam w poprzednim wpisie majówka to dla nas czas świętowania urodzin córeczki. Nadszedł dla nas ten długo wyczekiwany moment, kiedy do naszego ogrodu mogliśmy zaprosić całą rodzinę. Nie wszyscy widzieli na żywo nasz dom czy ogród. Trochę stresował mnie ten moment. Czy spodoba im się ten dom i ogród? Jak się później przekonałam, słusznie się stresowałam. Nie wszystkim się, a ja usłyszałam kilka cierpkich uwag na temat stanu dachu, czy mdłej sypialni (nad której wystrojem pracowałam naprawdę długo)! Nauczyłam się jednak, że stare domy są specyficzne i wymagają wytrawnych odbiorców a Ci, którzy podążają za nowoczesnymi rozwiązaniami, doradzą w przypadku takiego domu tylko jedno: „do zburzenia“. Niemniej było mi przykro. Może niepotrzebnie pytałam: Jak Wam się podoba? Może warto było spuścić na wszystko zasłonę milczenia?
Ja jednak żyje tym remontem. Cieszę się nim ogromne (no może nie kosztami) i dostrzegam, jak bardzo zmienił się nasz dom, podczas jego trwania. Wiem, jak wiele pracy włożyliśmy, żeby wyglądał on tak jak teraz. Wiem ze wiele jeszcze przed nami. Nie mogę na niego patrzeć inaczej niż z zachwytem. Choć te małe szpileczki bolą, bo przecież każdy ma prawo do swojego zdania, to ja i tak się cieszę. A największą przyjemność sprawiła mi mama mojego męża, która nie przepada za starymi domami, a mimo to oglądała nasz dom z takim entuzjazmem i zapałem, stwierdzając na końcu: „Podoba mi się!“!
To była specyficzna impreza. Dom jeszcze w remoncie, nie ma kuchni, AGD, czy nawet bieżącej wody w domu (3 łazienki w remoncie bez żadnej umywalki). A mimo to zapamiętam ją na długo!
Zanim jednak zorganizowaliśmy imprezę, trzeba było choć trochę ogarnąć ogród.
Nauczona zeszłorocznymi doświadczeniami obiecałam sobie, że w tym roku szczególnie zadbam o ogród! Zależało mi na tym, żebym TO JA, a nie mój mąż weekendowo, w każdej wolnej chwili, mogła podciąć trawę. Wiecie, jak jest z facetami i czasem doprosić się nie można o podcięcie trawy, a koszenie trawnika urasta do rangi wielkiego wydarzenia (oczywiście na cosobotnie koszenie trawnika przez mojego męża przyjdzie jeszcze czas, bo przecież jeszcze tam nie mieszkamy i na razie czysto hipotetycznie zakładam, że nie będę się mogła o nie doprosić).
Po starym właścicielu odziedziczyliśmy starą spalinową kosiarkę. Za nic nie chciałam jej ruszyć! Niech to będzie zabawka męża. Ja chciałam coś lekkiego, poręcznego. Coś, co będę mogła używać, kiedy chcę do wypielęgnowania trawnika pomiędzy rabatami. Coś, co nie będzie potrzebowało splątanego kabla i nie będę musiała się brudzić, wlewając do niego olej, czy benzynę. Nowa „zabawka” spełniała wszystkie moje założenia i tak ochoczo w dzień przed imprezą zabraliśmy się za koszenie. On swoją starą spalinową, okropną kosiarką a ja moim „cacuszkiem”:
Daj na chwilę! Ja tu tylko przy kolumnach skoszę!