Grecja

by Kasia Bobocińska
Zbliża się najkrótszy dzień w roku. Już 22 grudnia słońce odbędzie najkrótszą w tym roku wędrówkę po nieboskłonie. Słońca coraz mniej, więc nadszedł odpowiedni moment na przypomnienie sobie chwil, gdy słońce bezkarnie pieściło moje ciało. Czas powrócić wspomnieniami do Grecji, którą odwiedziliśmy z mężem w tym roku, na naszych pierwszych małżeńskich wakacjach. A była to podróż niezwykła z 3 powodów. Po pierwsze ze względu na moją słabość do sera owczego. Pielęgnowana od czasu wyjazdu do Bułgarii miłość do serów z mleka owczego (tam występującego pod nazwą Bryndzy) znalazła wreszcie ujście. Niemal do każdego posiłku towarzyszyła nam feta. Nadal nie mogę zapomnieć jej aromatu i wielokrotnie próbowałam różnych serów nazywanych w Polsce Fetą i nic nie ma nawet zbliżonego smaku do tej oryginalnej z Grecji. Ostatnio gotowa byłam zapłacić 11zł za malutki kawałeczek sera nazwanego w sklepie „Mini Europa” fatą Grecką, który okazała się bezsmakową paciają… fuuuuu! W Grecji ser feta sprzedawany jest prosto z beczki – na zdjęciu jest plastikowa, ale bardzo często spotyka się drewniane.


Chrupiące pieczywo, feta i wino – te posiłki zapamiętam na całe życie! Na zdjęciu feta w towarzystwie przepysznego sera Kafalotiri! Po drugie ze względu na pewną babcię poznaną w malutkiej miejscowości, której nazwy niesposób spamiętać. To co przede wszystkim zostaje mi w sercu z podróży, to nie piękno zabytków a właśnie ludzie napotkani podczas wojaży. Kiedy niesamowicie zmordowani, w samo południe wracaliśmy wynajętym skuterem z Epidauros, gdzie podziwialiśmy wspaniały amfiteatr (praktycznie nietknięty, wtopiony w krajobraz, którego piękna nie zakłóca żadna współczesna budowla) zatrzymaliśmy się na chwilę, aby kupić coś do picia. Wybór padł na pierwszy budynek, na którym dostrzegliśmy logo coca cola. Dotąd nie jesteśmy pewni, czy była jak nam się wydawało typowa Grecka tawerna, czy też dość nietypowo urządzone wnętrze domu. W środku ustawionych było kilka stolików a także duża kuchnia otwarta na lokal, w której babcia smażyła coś na gigantycznej patelni. Poprosiliśmy o coś do picia. Niestety babcia ni w ząb nie rozumiała naszej mowy i zamiast picia zaserwowała nam trzydaniowy obiad, który przygotowywała jak się później okazało dla swojej rodziny (wyjaśnił nam to jej wnuczek, który akurat wpadł żeby coś przekąsić a my zjedliśmy jego posiłek). Zjedliśmy całą patelnię własnoręcznie przez nią zrobionych frytek, sałatkę grecką a na deser figi. Jadłam je wtedy po raz pierwszy w życiu i smakowały wybornie bo pochodziły z ogrodu babci i obierała je dla nas własnoręcznie. Z babcia dogadywaliśmy się na migi, obserwowaliśmy jak bardzo się cieszyła, że wszystko nam smakowało a za posiłek nie chciała przyjąć żadnych pieniędzy. Mnie klepała po ręce a męża mojego uwielbiała walić po plecach, jakby chciała powiedzieć :”jedz, jedz chudziutki…”. Babcia zauroczyła nas swoją serdecznością, gościnnością, hojnością i żaden posiłek nie smakował nam już w Grecji tak jak ten.



Po trzecie ze względu na urok Mistry. To malownicze miasteczko uśpione w górach na jeden tydzień w roku budzi się do życia za sprawą pikniku nazywanego fiestą. Przez cały tydzień Mistra tętni życiem, a ze wszystkich stron zjeżdżają tam turyści oraz mieszkańcy okolicznych miejscowości, aby wspólnie świętować. Na głównej ulicy ustawione były kramy z wyrobami rzemieślniczymi oraz namioty, wypełnione stołami przy których Grecy biesiadowali. Przy namiotach stały rożny, gdzie można było kupić przysmak fiesty – wieprzowinę z rusztu. Grecy pojawiali się na fieście całymi rodzinami a głowa rodziny kupowała całą torbę poszatkowanego mięsa świni, kładła je na stole, aby cała rodzina mogła smakować tego rarytasu. Na tą fiestę Grecy czekali cały rok i pomimo że mięso było stosunkowo drogie to nikt nie żałował na nie pieniędzy (które pewnie były odkładane na ten cel przez cały rok). Muzyka, jedzenie, niepowtarzalna atmosfera. Ach było wspaniale.



Następnego dnia, kiedy Mistra była jeszcze uśpiona po całorocznej zabawie wybraliśmy się do miejsca, które było głównym celem naszej wyprawy do tego miasteczka (o fieście dowiedzieliśmy się dopiero po przyjeździe i była to dla nas wspaniała niespodzianka) – zamku wybudowanego w 1249r. przez Wilhelma de Villehardouin. Niezwykły jest kontrast między niemal nietkniętymi przez czas kościołami i pochodzącymi z tej samej epoki ruinami domów, które je otaczają. Kościoły ocaliła żarliwa wiara miejscowej ludności, której wysiłki ocaliły te arcydzieła sztuki sakralnej.

Related Posts